Nieznani bliscy [REPORTAŻ]

3
fot. UNIAN

Kiedy wsiadam w Krakowie, już jest w pociągu.

Rozmawia przez telefon surżykom [język, którym na co dzień posługuje się większość Ukraińców – przyp.red.]. Byłam pewna, że pochodzi z centralnej części Ukrainy lub z jej północy. Od czasu do czasu przyglądam się mu, kierując wzrok w prawo, ponieważ siedzimy obok okien w wagonie bez przedziałów. Wygląda na mężczyznę koło pięćdziesiątki. Ręce ma szorstkie, na pewno nie pracuje jako prawnik − myślę. Jest starannie ostrzyżony. Nie czyta i nie je niczego. Patrzy w okno. Współczuję jego losowi robotnika. W sumie jak i połowie wagonu.

„Przemysł Zasanie”− rzekł rozkazujący, ochrypły głos. Wstaję. Grzecznie proszę Wujka (nazwałam go tak, ponieważ swoją charyzmą przypominał mi kogoś bliskiego) żeby mi pomógł zdjąć walizkę z górnej półki, chociaż zazwyczaj radzę sobie sama. Proszę po ukraińsku. Na moje djakuju [dziękuję – przyp.red.] nie odpowiada nic. Na stacji końcowej, gdy wychodzę, czeka przy pociągu i odbiera mi walizkę.

Dalej muszę dostać się do przejścia granicznego. Rozwalona ledwo dysząca marszrutka [bus, który kursuje pomiędzy miastami – przyp.red.] czeka ostatnich pasażerów. Dopiero co zdążyłam wyjść po schodach z przejścia podziemnego, jak kierowca wiekiem około dwudziestki krzyczy do mnie, że sam włoży walizkę do bagażnika. Uśmiecha się i stanowczo proponuje, żebym usiadła z przodu obok niego. Miejsce to trzyma się dla „swoich” lub dla wybranych lasek. Wskakuję. Swoją nie jestem, więc idę na sam koniec limuzyny. Nie chcę, żeby mnie podrywał, udaję, że nie słyszę jego rozkazów. Miejsce przeznaczone dla mnie zajmuje dziewczyna w szarych dresach i błyszczących różowych balerinkach.

Z tyłu vip-miejsca stoi kosz na śmieci, który bezwstydnie pokazuje swoje wnętrzności. Towarzyszy mu szczotka do zamiatania. Jednak wątpię, że ona kiedykolwiek była w ruchu. Jest oparta czy – raczej − rzucona na gaśnicę. Zardzewiałą i zmęczoną. Niektóre oryginalne części tego urządzenia zostały wymienione i przywiązane różnokolorowymi drutami. Dla mnie „Gaśnica” traci wiarygodność. W ogóle cała ta marszrutka nie zapewniała bezpieczeństwa. Zastanawiałam się czy ktoś ją jak i dziesiątki podobnych busów sprawdził pod kątem bezpieczeństwa przewożenia ludzi. Ale po co? Przecież jeżdżą nimi sami Ukraińcy i mrówki [Ukraińcy, mieszkający niedaleko granicy polsko-ukraińskiej i żyjący w większości z przemytu papierosów i wódki na terytorium Polski – przyp.red.]

Czytaj też: „Ukrainka w Polsce. Czasem lepiej nie manifestować, skąd jesteś”

Siedzę obok pani, która zajmuje półtora miejsca i ciężko oddycha. Rozglądam się. Wisi cennik przewozów, został po poprzednim kursie busa „Przemyśl − Jarosław”. Nie wzbudza zainteresowania pasażerów, bo wszyscy wiedzą, że płaci się dwa złote. Przy wysiadaniu. Bez wyjątku. Bez ulgowych. Zawsze tyle samo, bez głupich pytań.
Wiem, że Wujek jest w marszrutce. Idzie do granicy za mną. Kolejek nie ma, błogosławiony dzień. Szczęśliwie mijamy polską, przy ukraińskiej przytrzymuję mu drzwi. Wyprzedzam go. Teraz idę do dworca autobusowego w Szehyniach, żeby dojechać stąd do Lwowa. Wydaje mi się, że prowadzę Wujka. Przy okienku kasy na dworcu jakiś mężczyzna z tych, którzy wszystko wiedzą, mówi, że kasjerka wyszła. Czekamy na księżniczkę. Jestem w kolejce za tym mężczyzną, za mną − Wujek. Pierwszy kupuje bilet po „UBD” [Legitymacja dla uczestnika wojny na Ukrainie uprawniająca do ulg – przyp.red.]. Wujek również pyta czy respektują. Okazało się, że tak. Jest mile zaskoczony.

Przy autobusie Wujek poznaje nowego kolegę, pyta, gdzie odbywał służbę. Podają sobie ręce, najpierw mówią miasta, dopiero później imiona. Stoję między nimi. Nagle zainteresowało mnie wnętrze mojego plecaka. Udaję, że coś szukam. Nie potrafię nawet zapamiętać imion. Może to był Igor i Oleh? Służyli obaj niedaleko Mariupola. Na pewno. Pytają się nawzajem czy państwo dało ziemię, pieniądze, domy czy tylko legitymację na ulgi. Podsłuchuję, że tak. Hmm, nie jest tak źle – myślę z dumą o losach bohaterów.
− Jednak, co z tego ? – denerwuje się Igor. − Póki Europa się nie wtrąci, to się nie skończy. Oni tylko nadal rozkradają pieniądze. Nasze pieniądze.

Wsiadamy w tej samej kolejności: mężczyzna, ja, Wujek. Miejsce wybieram niedaleko mężczyzny, bo chcę kontynuować podsłuchiwanie. Wybór okazuje się trafny, bo Wujek dosiada się do kolegi. Rozmawiają. O wojnie. Ten, co wszystko wie, mówi, że teraz „tam” jest cicho. Jeździ „tam” co dwa miesiące.

5

− Pracuję w policji czy jak tam to się teraz nazywa. No i jeździmy. Dwa miesiące jestem tu, w domu, dwa − na Wschodzie. Stoimy na blok- postach, na peredowu [linia frontu na wschodzie Ukrainy – przyp.red.] nas nie odsyłają. Kiedy pierwszy raz przyjechałem, to pamiętam, jak zmiennik, słysząc jak ci strzelają, bał się. Nie uświadamiał sobie dokąd jedzie. Ja to na luzie, wiesz, jestem z Jaworowa. Parę kilometrów od mojego domu rodzinnego jest poligon wojskowy. W dzieciństwie przyzwyczaiłem się do strzałów i potrafiłem z samego słuchu wiedzieć, z jakiej odległości i broni walą. Byłem spokojny, bo ucho podpowiadało, że jest bezpiecznie, jednak nie zawsze. A ty skąd jesteś?
− Dnieprodzierżyńsk − sucho, lecz z nostalgią odpowiedział Wujek. Kurde – pomyślałam − jak to? Przecież mówi całkiem dobrze po ukraińsku. [Na wschodzie Ukrainy rzadko można spotkać ludzi posługujących się na co dzień językiem ukraińskim, wolą rosyjski – przyp.red.]

− Szo w Polszczi robysz? Praciujesz? Gdzie? – nie milknie mężczyzna.
− Na budowie.
− Ile masz 15,18?
− 18, obiecują, że będzie więcej.
− Jasne, będzie. Wiesz, skoro Niemiec daje po 5 euro, to wszyscy pojadą tam. Polak będzie w dupie. Bo to 20 czy nawet 25 złotych na godzinę wychodzi.
− Tak, ale póki co i tak dobrze.
Jedziemy przez las. Wujek wspomina, że na zarobitkach chodził na grzyby, na te prawdziwe (*chyba miało być prawdziwki). Mężczyzna przerywa, pyta czy Igor chodził łapać ryby na froncie.
− Ci nasi spryciarze chcieli rzucić granat. Kurwa, wszystkie ryby by wyrzuciło z jeziora. Po co tyle tej ryby?!
− A my tak robiliśmy. Ha-ha. Fajnie było. Można było między strzałami zupę rybną ugotować. Ucha na ogniu. Ummm… Szkoda tylko, kiedy trzeba było ją zostawić prawie gotową, bo ci walą nad głową, że nie da się spokojnie jeść. Sukinsyny.

Mam wrażenie, że kora mojego mózgu chce się wyprostować.

Pamięć o wojnie jest chorobą?

Jeżeli tak, to moi towarzysze są bez szans na wyzdrowienie.

***

14 kwietnia minęło 6 lat, od kiedy bronimy naszego państwa przed rosyjską agresją militarną. 6 lat trwa konflikt wojenny pomiędzy prorosyjskimi separatystami ze wschodnich regionów Ukrainy (utworzono tam quasi-republiki: Ługańska i Doniecka Republiki Ludowe, których nie uznają prawie wszystkie państwa) oraz wspierającą ich Federacją Rosyjską a Siłami Zbrojnymi Ukrainy. Tak właśnie ten „konflikt” rozumie rozsądny i demokratyczny świat. Dla nas to wojna. Wojna, do której nawet sami Ukraińcy się przyzwyczaili. W mediach (w których przeczytać można jedynie suchy przekaz o obstrzałach naszych pozycji), w rozmowach, w naszym życiu. Mimo to ktoś tam „musi stać”. Czekać. Marnować swoje życie i życie swoich bliskich tym czekaniem. Ile jeszcze? Ile trzeba tam jeszcze czekać? Kto wie. Nie razie nikt nie przejmuje się liczbą zabitych. To normalne, że w XXI wieku zabija się ludzi żelazem, jak bydło.

Khrystyna Harbich
7 listopada 2018 roku
Kraków-Przemyśl-Medyka-Szehyni-Lwów

71269836_942942989376903_2672875662900985856_n

Autorka pochodzi z Medenic, niedaleko Lwowa. Czuje ulgę przy czytaniu poważnych utworów. Lubi rozmawiać z książką, dopisując ołówkiem swoje „myśli”. Razi ją moc i piękno słowa, dlatego śledzi rozwój ukraińskiego reportażu literackiego. Motywuje się hasłem: „Odważni zawsze mają szczęście”.

 

Dodaj komentarz

search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close